Main Page 12 11 10 09 08 07 06 05 04 03 02 01
Przedstawicielom młodszych pokoleń, którzy zechcieli zajrzeć na tę stronę, a których w latach siedemdziesiątych albo jeszcze nie było na świecie, albo byli za młodzi, by świadomie smakować uroki ówczesnego życia, należy się krótkie wprowadzenie, czym był PRL pod rządami I Sekretarza PZPR, tow. Edwarda Gierka.

PO PIERWSZE, obywatelom PRL - w przeciwieństwie do obywateli sąsiednich bratnich krajów budujących jedynie słuszny ustrój - pozwolono jeździć za granicę, gdzie się komu żywnie podobało. W studenckich kołach naukowych (głównie przyrodniczych, choć nie tylko) na polskich uczelniach zaowocowało to wszechogarniającą modą na organizowanie wypraw do egzotycznych krajów. Niestety, poważną przeszkodą był brak waluty w odpowiedniej ilości - ówczesne miesięczne zarobki tzw. przeciętnych Polaków wynosiły 15, czy może 20 amerykańskich dolarów.

Ale, PO DRUGIE, w czasach gierkowskich - jak to się powszechnie mówiło - pieniądze leżały "na ulicy". Należało tylko posiąść wiedzę, jak się po te pieniądze schylić. W pewnym sensie była to istotnie prawda.

Również nasza wyprawa mogła zaistnieć ze względu na powyższe "po pierwsze" i "po drugie". Była imprezą wyjątkową na owe czasy, była to bowiem jedna z pierwszych (a możliwe, że pierwsza) wyprawa studencka za Ocean. Wcześniej wyruszano tylko tam, gdzie z Polski dało się dojechać na kołach, czyli do Azji i Afryki.

Tak czy owak wyprawa została zorganizowana w oparciu o wzorce wypracowane przez liczne już rzesze naszych poprzedników. A więc Fabryka Samochodów Ciężarowych w Starachowicach wypożyczyła wojskową ciężarówkę - "dla zbadania przydatności w warunkach tropikalnych". Minister Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej był łaskaw wydać dyspozycję, aby ciężarówkę przetransportować nieodpłatnie do Ameryki Południowej i z powrotem statkiem Polskich Linii Oceanicznych. Zapas żywności, sprzęt wszelkiego rodzaju i w ogóle wszystko, czego mogliśmy na wyprawie potrzebować zostało zabrane z Polski. Wszystkie te dobra, bądź pieniądze na ich zakup, zostały wyproszone w dziesiątkach najrozmaitszych instytucji. Na paliwo, którego nie dało się zabrać z kraju, pieniądze wyłożyło - astronomiczną na owe czasy kwotę 1800 amerykańskich dolarów - SZSP. Do wspólnej kasy każdy musiał jeszcze dorzucić swoje 130 dolarów wykupionych w ramach tzw. promesy dewizowej. Promesa dewizowa to, nawiasem mówiąc, bardzo skomplikowane pojęcie, którego zdefiniowanie pozostaje w sprzeczności z podstawowymi prawami logiki; mówiąc najkrócej chodzi o dolary - nie dość, że wykupione legalnie w banku, to jeszcze po cenie niższej [sic] niż kurs czarnorynkowy! I to już były całe nasze pieniądze: w krajach demokracji ludowej omalże fortuna, ale w Wenezueli, przez PRL-owską propagandę lokowaną w Trzecim świecie - niekoniecznie.

Zebranie tych wszystkich dobrodziejstw poprzedziła niewyobrażalna wręcz harówka trwająca dzień w dzień przez cały rok poprzedzający wyjazd. Niemal codziennie każdy z uczestników wyprawy odbywał uciążliwe wędrówki, chodząc od jednego zakładu pracy do drugiego, szukając sponsorów, prosząc o pieniądze, żywność, sprzęt... Były to traumatyczne doświadczenia, bo reakcje większości potencjalnych sponsorów nie były miłe. Trudno się im zresztą dziwić, zważywszy, że już od kilku lat byli nieustannie nachodzeni przez organizatorów różnorakich studenckich wypraw. Przeważnie wskazywano nam drzwi, w kolejnym odwiedzanym miejscu również... Nachodzenie sponsorów przeplatało się z nachodzeniem ministrów, celników, kierowników placówek naukowych, prezesów organizacji młodzieżowych ... znowu po pieniądze, po zwolnienie z-czegoś-tam, a przynajmniej po formalne poparcie na piśmie (o to było najłatwiej, bo za darmo). Gdy na którymś etapie przygotowań brakowało pieniędzy, a wszystkie pomysły na ich zdobycie zostały wyczerpane, wtedy mogliśmy zawsze liczyć na władze naszej macierzystej uczelni, Uniwersytetu Jagiellońskiego, którym zawdzięczamy niebagatelne wsparcie finansowe. Wszystkich sponsorów naszego przedsięwzięcia, czy nawet ich części, wymienić tutaj nie sposób, niemniej jednak uroczyście deklaruję, że naszych dobrodziejów zachowamy na zawsze w ciepłej pamięci.

Trzeba tu dodać, że nawet w najświetniejszym okresie gierkowskiej prosperity nie wszystko było na sprzedaż. Toteż jednym z najbardziej charakterystycznych zjawisk tych czasów było tzw. "załatwianie". Dla przykładu, nasz pojazd wymagał pewnych przeróbek, m.in. zamontowania zaczepów na dodatkowe kanistry, co też wykonali dla nas uczynni żołnierze z jednej z krakowskich jednostek Ludowego Wojska Polskiego. Ale nie było to takie proste: najpierw trzeba było "załatwić" pręty zbrojeniowe, czego udało się dokonać w Hucie im. Lenina, której Dyrektora ujęliśmy listem rozpoczynającym się od frazy: "Powszechnie znany jest pozytywny stosunek tow. Dyrektora do młodzieży akademickiej...". Na tym naturalnie nie koniec. Pręty i samochód zostały przekazane w ręce wojska, ale - aby prace mogły przebiegać należycie - jeden z uczestników wyprawy musiał codziennie odwiedzać jednostkę i pić z panem Majorem. Oczywiście myliłby się, kto by sądził, że to pan Major osobiście brudził sobie ręce, grzebiąc w naszym samochodzie. Robotę wykonywali szeregowi żołnierze, których - przez szybę kantorka i szkło napełnionej po brzegi szklaneczki - śledziło czujne oko pana Majora. Kolega oddelegowany do współpracy z wojskiem załamał się po kilku dniach i ja musiałem go zastąpić. Na szczęście w ciągu kilku kolejnych dni prace dobiegły szczęśliwego końca...

Wiele istotnych spraw nie udało by się przeprowadzić bez pomocy licznego grona życzliwych nam osób i dzięki ich znajomościom. Zdobycie na wyprawę kamery filmowej z prawdziwego zdarzenia zawdzięczamy wstawiennictwu pana Jerzego Janickiego, który szepnął stosowne słówko panu Kazimierzowi Błahijowi z agencji Interpress-Film. Była to w zupełności wystarczająca rekomendacja, by zrobić ze mnie, jak to się oficjalnie nazywało, Korespondenta Filmowo-Telewizyjnego: "Bo wie pan, z panem Jerzym to myśmy się przyjaźnili, jak jeszcze oboje byliśmy wysokimi przystojnymi brunetami..." - zwierzył mi się siwowłosy filmowiec o swoim bezwłosym przyjacielu. Po dwutygodniowym przeszkoleniu zawarłem z Interpressem umowę o dzieło Nr 197 o nabycie dokumentacji do filmu pod roboczym tytułem "Spotkanie w dżungli".

To tylko kilka drobnych epizodów z naszych przygotowań, ale ich opis być może pomoże zrozumieć, że rok akademicki 1974/75 był dla nas rokiem iście szalonym. Gwoli ścisłości dodać trzeba, że jednocześnie studiowaliśmy i zdawaliśmy egzaminy, a trzeci rok był bodaj najcięższym rokiem na biologii. Dość powiedzieć, że gdy przygotowania dobiegły wreszcie szczęśliwego końca, wszyscy uczestnicy wyprawy mieli zszargane nerwy.